O „rewelacjach” pewnej publikacji – część II

1. Upadek i dewastacja gospodarstwa

„Moje 21 lat” – to najobszerniejszy tekst w całej książce. Jest to wywiad R. Sutego z byłym dyrektorem szkoły, Wojciechem Kowalskim. Znajdujemy tam m.in. samousprawiedliwienia za upadek i zrujnowanie gospodarstwa szkolnego. Sugeruje on, że odpowiedzialnymi za tę katastrofę są robotnicy i kierownik gospodarstwa, burmistrz miasta i wójt gminy, anonimowi „dyrektorzy z Olsztyna” i zewnętrzne warunki ekonomiczne. Nie informuje jednak, czy osoba w danym wypadku najbardziej decyzyjna: dawny starosta, a obecny marszałek województwa, podejmował działania zapobiegawcze, a jeżeli tak, dlaczego nie były skuteczne. Czyżby autocenzura? Autor wywiadu, jak zawsze jest bardzo ostrożny i mocno liczy się z tymi, którzy aktualnie „trzymają władzę” i on albo jego bliscy są od nich w najmniejszym stopniu zależni. Szczegółowe wyjaśnienia byłego dyrektora w sprawie gospodarstwa są i śmieszne i przykre, a niektóre wręcz bulwersujące. Używając ich we własnej obronie, nieświadomie sam się oskarża. Ale to jego problem. Przedstawione działania praktyczne nie potwierdzają niestety wysokich kwalifikacji, którymi się chlubi.

Sam za tę katastrofę czuje się formalnie rozgrzeszony, pisząc na s. 24: „za ten stan gospodarstwa głosowano moje odwołanie” z funkcji dyrektora. W swojej „skromności” nie podaje, czyj to był wniosek i że w głosującym pięcioosobowym Zarządzie Powiatu o korzystnym dla niego werdykcie przeważył tylko jeden głos. Czy nie był to przypadkiem głos osoby, która uczestniczyła w opisanym na s.27, organizowanym przez niego kilka miesięcy wcześniej, 10-dniowym darmowym (dla uczestników) wyjeździe do Francji? Czy te dwa wydarzenia nie maja ze sobą żadnego związku? Dziwne też, że w tak szczegółowym opisie spraw gospodarstwa nie informuje o inwestycjach ze środków publicznych w gospodarstwie w latach dziewięćdziesiątych, wynoszących kilkanaście milionów złotych, oraz o tym, jaka była ich przewidywana efektywność (bo jaką osiągnięto, każdy widzi), a także o tym, że pieniądze te praktycznie zostały zmarnowane.

 

Wywiad służy nie tylko zrzuceniu odpowiedzialności za największą katastrofę w dziejach szkoły na wszystkich wokół. Stara się w nim także ośmieszyć i zdyskredytować swojego poprzednika na stanowisku dyrektora i jeszcze kilku innych pracowników, zapewne w celu podkreślenia własnych zasług i nieskazitelnego charakteru. Nie zamierzam zniżać się do tego samego poziomu, odpłacać „pięknym za nadobne” i przypominać autorowi wszystkiego, o czym dziś zdaje się chętnie zapominać. Nie jest moim celem rewanż, tylko sprostowanie niedorzeczności dotyczących nie tylko mnie, ogłoszonych w materiałach W. Kowalskiego i R. Sutego. Przypominam niektóre fakty tylko po to, aby do końca wyjaśnić sprawy. Pokazuję też, jakich nieuczciwych technik argumentacji używa do dowodzenia swoich twierdzeń i weryfikuję prawdziwość faktów, używanych jako uzasadnienia do wniosków.

2. Metoda oszczędnego podejścia do prawdy

Już na początku swojego wywiadu W. Kowalski mija się z prawdą. Sprawa na pozór drobna, choć dobrze pokazuje poziom rzetelności tekstu i intencje autorów. Na stronie 15 czytam: „…dostałem propozycję od dyrektora Apolinarego Zapiska, abym po stażu podjął pracę jako nauczyciel….”. Przywołany z imienia i nazwiska odpowiadam: było zupełnie inaczej. To mój dobry znajomy, Gabriel Kowalski, przyprowadził do mojego gabinetu swojego syna Wojciecha, prosząc o przyjęcie go do pracy, aby syn w PGR-ach się nie „zmarnował”. Był to jedyny wypadek w mojej ponad 22-letniej kierowniczej pracy, aby ojciec przyprowadził dorosłego syna, absolwenta wyższej uczelni, aby ubiegać się o pracę dla niego i dlatego to tak dobrze zapamiętałem. Nie było w tym nic nagannego. Po co więc to drobne kłamstewko? Mała manipulacja dla dowartościowania się? Zdaje się dawać do zrozumienia „O mnie od razu po studiach zabiegano, mimo że nie chciałem być nauczycielem (s.15-16) i zostałem nim tylko ze względu na możliwość otrzymania mieszkania.” Wskazuje mimo woli, że w prawdziwość jego wspomnień trzeba powątpiewać. I rzeczywiście już na s. 28 W. Kowalski w oparciu o ćwierć i półprawdy próbuje niszczyć ludzi, których postrzega najwyraźniej jako swoich konkurentów do sławy. Czyni to, sięgając do argumentów politycznych, bo w ten sposób może zademonstrować własną ideową poprawność. Nawiązaniem do polityki oczerniania nie tylko swojego poprzednika, ale pierwszego przewodniczącego Solidarności w szkole. Potem dokłada także zarzuty pedagogiczne, być może zdając sobie jednak sprawę z tego, że w te niezbyt logiczne bzdury ludzie, którzy nas znają, nie uwierzą.

Niegodziwość miesza się z butą i ogromnym deficytem zwykłego ludzkiego taktu, gdy samozwańczo definiuje czyjś „sposób na życie”, albo ocenia poziom wiary innego człowieka, określonego jako „wierzący i praktykujący”. W zaślepieniu zarzuca mi tolerowanie u uczniów pijaństwa w czasie, gdy sam, jako mój zastępca, ponosił współodpowiedzialność za proces wychowawczy. Nie
mogąc zrzucić na poprzednika żadnych zaniedbań, doraźnie wymyśla i „trafia kulą w płot”. Gdy się to czyta, jak w znanej balladzie – człowieka ogarnia „śmiech pusty, a potem litość” nad etyką niektórych ludzi.

Zastanawiam się oczywiście nad psychiczną genezą tych nieodpowiedzialnych „harców”, zajadłej niechęci i fałszowania weryfikowalnej przecież historii. Być może jest to reakcja na poczucie, jak wiele w życiu osiągnął dzięki mnie, żeby nie powiedzieć “na moich plecach”. Uprzedzano mnie o tym już wcześniej. I niestety działania te dotyczą personalnie nie tylko mnie. Mają także szerszy społeczny skutek i nad tym właśnie ubolewam.
W desperackiej próbie zdyskredytowania mojej osoby, stawia bzdurne zarzuty (s.28). Jednym z nich jest zarzut, że pisałem przemówienia sekretarzom partii i całe dnie spędzałem w komitecie. Wymyśla też zupełne bzdury, które mają mnie zdyskredytować, jak choćby ta, że chciałem wprowadzić do szkół marksizm-leninizm. Zapytany wprost, skąd wziął takie wiadomości, odpowiedział: “ – W mieście tak mówili”. Oto źródło informacji poważnego byłego dyrektora. Stara się, manipulując tekstem, zasugerować czytelnikom, że Zapisek pewnie do dziś popiera reżym północno-koreański i kubański. Jedna z naszych byłych nauczycielek po przeczytaniu tego wywiadu powiedziała: „Czy on się szaleju najadł?”. To typowa reakcja, wiele osób, kiedy dowiaduje się o tych i kilku i innych „rewelacjach”, nie chce tej książki brać do ręki.

Jego działania to w istocie stosowanie w praktyce szarej propagandy, szeroko stosowanej w minionym okresie przez Służbę Bezpieczeństwa i współpracujące z nią Wojskową Służbę Wewnętrzną, w której był z pewnością szkolony. W swoich wspomnieniach zapomniał o tym wątku, a przecież był oficerem rezerwy WSW (i może, znając uwarunkowania tamtych czasów, warto zadać sobie pytanie, dlaczego powołano go do tej formacji czy raczej mówiąc wprost, czym sobie na to zasłużył). Jak mówił, imponowało mu np. to, że na poligonie miał do dyspozycji ordynansa i nie musiał jak inni ćwiczyć pozorowanej walki w okopach. Potem, w latach osiemdziesiątych, gdy następowały polityczne przewartościowania i zaczęto żądać od niego wykonywania zadań na zachodzie Europy, gdzie często odwiedzał swojego wuja, nagle poczuł się wystraszony i wprost błagał, aby pomóc mu „wykręcić się” z tej służby. Z pomocą znanego mi komendanta WKU spełniłem kolejną jego prośbę,

3. Warto sprawdzić, jak było naprawdę

W latach osiemdziesiątych, jak pewnie większość Polaków, uważałem za słuszne hasło strajkujących robotników „Socjalizm tak, wypaczenia nie”. Popierałem też reformatorskie skrzydło w partii, które w 1989 r. doprowadziło do okrągłego stołu i bezkrwawej zmiany ustroju. Nie byłem jednak idiotą politycznym, jakim chce mnie przedstawić W. Kowalski. Nie umiem też i nie chcę, być dwulicowcem i dziś pisać, jak to czyni autor (s.28), że „wszyscy ochoczo maszerowali na 1- Maja, brali udział w patriotyczno-politycznych manifestacjach itp.” – w domyśle wszyscy tylko nie on. Słowem, jak w kabarecie Olgi Lipińskiej, chciałby wmówić innym, że jego „przy tym nie było”.

Utrzymywanie poprawnych, a nawet dobrych stosunków z komitetem partyjnym ułatwiało mi, a nawet wręcz umożliwiało m.in. wprowadzenie do planu i realizacje budowy w latach 1982-1986 hali sportowej i bloków mieszkalnych w czasie, kiedy rozpoczynanie nowych inwestycji było bardzo trudne, a gdy się już rozpoczęło, ryzykowne. Piszemy o tym trochę w Lidzbarskiej Szkole Rolniczej. (s.56). Nie odniosłem z tego, oprócz satysfakcji, żadnych osobistych korzyści i nigdy nie uważałem, że to jest moja wyłącznie zasługa. Z hali sportowej skorzystali natomiast i do dziś korzystają uczniowie szkoły. Około 40 rodzin pracowników szkoły i gospodarstwa dzięki tym inwestycjom otrzymało w 1984 r. nowe i po kapitalnym remoncie mieszkania, a dziś są ich właścicielami.

Dzięki tym poprawnym stosunkom z komitetem partyjnym mogliśmy też w 1983 r. przejąć z miejscowego Zespołu Szkół Zawodowych Liceum Ekonomiczne Przedsiębiorstw Rolnych. Zapewniło to nauczycielom utrzymanie pełnych etatów po wygaśnięciu w naszym Zespole Policealnego Studium i techników dla pracujących.

W. Kowalski oceniający dziś surowo moją postawę w tamtym czasie, nie wahał się jednak w zimie 1982 r. prosić mnie o protekcję u mojego kolegi z czasów działalności w ZMW, pracującego w Komitecie Wojewódzkim w niełatwej (absolutnie nie politycznej) sprawie swojego kuzyna. Łatwo też zapomina, że przecież z własnej woli był członkiem partii i jako dyrektor trudniejsze sprawy uzgadniał, nawet gdy nie musiał, z POP PZPR jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy partia niewiele już miała do powiedzenia.

4. „Lustrowanie” przewodniczącego Solidarności

Sporo uwagi W. Kowalski poświęca przewodniczącemu szkolnej Solidarności, Henrykowi Kosiedowskiemu. Z niezrozumiałych powodów, podobnie jak w moim wypadku, stara się go ośmieszyć i politycznie zdyskredytować. Informuje na przykład, że brał on udział w 1980 r. w wycieczce na Olimpiadę do Moskwy w nagrodę za opiekę nad ZSMP. Dzieli się też sensacyjną informacją, że Henryk Kosiedowski zrezygnował ze stanowiska przewodniczącego Solidarności, bo „podobno nie przeszedł pomysł, by przewodniczący Solidarności zostali dyrektorami szkół, zakładów itp.” (s.28). Tymczasem Związek Solidarność takiego założenia nigdy nie rozważał. Czy ogłaszanie tego idiotycznego pomysłu nie jest przypadkiem spóźnionym powtarzaniem esbeckiej szarej propagandy, mającej na celu nie tylko kompromitowanie człowieka, ale i Związku Solidarność? Co do wycieczki do Moskwy, to rzeczywiście H. Kosiedowski w wycieczce uczestniczył, tyle że nie do Moskwy, ale do Leningradu, i z całą pewnością nie jako opiekun ZSMP, bo nigdy nim nie był. Był za to opiekunem Samorządu Słuchaczy w Weterynaryjnym PSZ i to bardzo dobrym opiekunem.

Warto może przypomnieć, że ani Samorząd pod jego opieką, ani istniejący w Studium ZSMP pod opieką innego nauczyciela, nie prowadziły żadnej działalności, której musiałby dziś się wstydzić. Opiekunowie organizacji młodzieżowych to nie było stanowiska nomenklaturowe, w przeciwieństwie do stanowisk zastępcy dyrektora i dyrektora, które przez 14 zajmował W. Kowalski i mogę zapewnić, że wymagały akceptacji partii także w przypadku jego nominacji. A nawiasem to nasuwa się pytanie – Czy każdy obywatel RP, który kiedykolwiek uczestniczył w wycieczce do ZSRR ma dziś podlegać lustracji? Nie słyszałem, aby najbardziej radykalni antykomuniści zgłaszali taki postulat. W. Kowalski donosi też, że H. Kosiedowski przyjął w 1980 r. komunistyczne odznaczenie. Rzeczywiście „poważny” zarzut. Dziwne tylko, że wysuwa go właśnie W. Kowalski, którego najbliższy krewny rok wcześniej przyjął również od władz komunistycznych znacznie ważniejsze odznaczenie i był tym władzom za to bardzo wdzięczny. Zorganizował więc własnym nakładem dla Egzekutywy Komitetu bankiet właśnie w budynku miejskiego komitetu. W. Kowalski, choć we wspomnieniach ukrywa fakt bywania w tym budynku, w przyjęciu jednak uczestniczył, a nawet był jego współorganizatorem. Być może chciał, korzystając z okazji, zaskarbić sobie względy, bo jako zastępca szykował się do objęcia stanowiska dyrektora. Dziwne, że o tym nie pisze w tak szczegółowych swoich wspomnieniach.

Nie zawsze zgadzałem się, co oczywiste, z H. Kosiedowskim, ale zawsze go wysoko ceniłem jako uczciwego człowieka i bardzo dobrego nauczyciela. Zawsze też w stosunku do dyrektora i swoich kolegów był lojalny, czego niestety już wówczas nie mogłem powiedzieć o swoim zastępcy. Cała ta opowieść o przesadnym konflikcie między nami jest pewnie spóźnioną jeszcze jedną intrygą.

5. Co o „rewelacjach” myślą niektórzy absolwenci i nauczyciele?

Publikacja ta, a szczególnie omawiany wywiad, wywołały żywą reakcję wielu absolwentów i nauczycieli. Wiele osób wyraziło swoją dezaprobatę dla tej publikacji w bezpośrednich, telefonicznych i pisemnych kontaktach ze mną.
Poniżej przytaczam fragment, za zgodą autorki, jednego listu pani Barbary Kreutzinger-Cywińskiej z dnia 19.12.2011 r skierowany do R. Sutego, a przesłany mi do wiadomości.

„Zamiast wiedzy o tym jak świetnie i z jaką troską o każdego ucznia prowadzona była praca wychowawcza, i jak cenionych fachowców przygotowywała ta szkoła, jak wielu z nas, i uczniów i nauczycieli jest dumnych z tego, że w niej się uczyli i pracowali, przeczytają wątpliwej jakości dowcip o kurach nioskach i myśli marksistowskiej rzekomo propagowanej przez jednego z dyrektorów, czy rzekomym przyzwoleniu na nadużywanie alkoholu etc. A na marginesie całej tej niemiłej sprawy – pan W.K. zamiast chwalić się cudzym kosztem niechby spojrzał na swoje uchybienia, delikatnie to określając, np. dlaczego przez 8 lat nie reagował skutecznie na sytuację w gospodarstwie szkolnym, zatrudniając tam nieumiejętnego kierownika. I jeszcze jeden przykład: absolwent H.Ł, na s. 116 opisuje, jak uzyskał pierwsze wtajemniczenie alkoholowe za sprawą swojego opiekuna na praktyce, którym był dyrektor W. K.”

Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. W wolnym kraju każdy może pisać i publikować dowolne bzdury i kłamstwa. Pozostaje tylko kwestia elementarnej uczciwości i tego, kto za publikację kłamstw, szkalujących nie tylko ludzi, ale pośrednio dobre imię zasłużonej szkoły, powinien płacić. Jest to kwestia, która często wraca w rozmowach byłych nauczycieli i absolwentów, oburzonych kłamstwami opublikowanymi w tej książce. Tak długo, jak nie są publikowane nakładem autora, pozostaje pytanie, czy to uczciwe, aby płacili za to absolwenci i starostwo powiatowe z pieniędzy podatnika?

Trzeba też, żeby wreszcie zrozumiano, że każdy taki wydumany dla sensacji, albo innym egoistycznym celu, skandal jest dla szkoły kolejną rysą. Wystarczy, ze poważnie nadszarpnięto jej dobrą opinie bezmyślnym zrujnowaniem gospodarstwa i karygodnym zmarnowaniem kilkunastu milionów PLN.

Czytaj część I artykułu >

W lipcu 2014 roku Apolinary Zapisek

Reklama