Migawki i obrazki z moich 70 lat (wspomnienia)
Trudno jest na kilku stronach przedstawić to, co się przeżyło przez lat 70. Jest rzeczą ludzką, że niektóre fakty z życia i pamięć o ludziach, którzy w latach szkolnej nauki i studiów wpływali na kształtowanie mojej osobowości, chciałoby się uchronić od zapomnienia. Dotyczy to nie tylko nauczycieli szkolnych i akademickich, ale również wielu moich koleżanek i kolegów. Chciałoby się też tymi wspomnieniami złożyć skromny, a jednocześnie szczególny hołd Rodzicom, którym zawdzięczam nie tylko życie.
Na Warmię wraz z rodziną przybyłem nie z własnej woli, tu jednak się wychowałem, uczyłem się, pracowałem, wychowałem dzieci i pragnę pozostać tu na zawsze.
1. Moje nie bardzo „sielskie” dzieciństwo
Urodziłem się 20 maja 1946 w Leszczawie Dolnej, powiat Przemyśl, jako 6-te z żyjących dzieci. Ojciec Jan (1896 -1972) i matka Karolina (1900-1972) ze Skrętkowskich oprócz mnie mieli 5-cioro dzieci w wieku od 8 do 23 lat. Z opowiadań rodziców i rodzeństwa wiem, że w maju 1946 r. spłonął podpalony przez bandę UPA nasz dom wraz z częścią inwentarza.
U nas ciągle jeszcze trwała wojna. Płonęły domy, ginęli ludzie. Wieś nasza w latach 1945-1947 doznała wiele szkód materialnych i osobowych. Wikipedia na stronie https://pl.wikipedia.org/wiki/Leszczawa_Dolna podaje:
• 18 marca 1945 r. – sotnia UPA spaliła dwa domy polskie, powieszono jedną z Polek,
• 23 marca 1945 r. – w nocy Ukraińcy spalili 17 domów polskich i zamordowali 7 Polaków,
• 23 kwietnia 1945 r. – zamordowani przez banderowców zostali: Jan Szwed, Mikołaj Popiel,
• 28 października 1945 r. – banderowcy spalili 73 gospodarstwa, 1 osoba została zabita, 7 osób rannych,
• 8 kwietnia 1946 r. – banderowcy zabili Polaków: Stanisława i Jana Niebieszczńskiego,
• 8 maja 1946 r. – za ucieczkę Władysława Halickiego przed poborem do UPA, banderowcy powiesili jego siostry i brata (trzy osoby).
• 1945 r. Karol Kapuściński wraz z Janem Kaczmarskim zostali złapani przez UPA wywiezieni, a potem zabici.
Rodzeństwo moje pamięta opisane wyżej zdarzenia, które były dla nich wielką traumą, a zamordowany Stanisław Niebieszczański był szwagrem mojej mamy.
Do jesieni 1946 nasz dom po spaleniu został zbudowany od nowa i zimę można było spędzić w „pałacowych” warunkach. Na fot. 3 jestem w 1992 r. z najstarszą siostrą Stanisławą przed tym domem, na którym potem strzechę zastąpiono eternitem.
W maju 1947 r. rodzice z 5-ciorgiem dzieci postanowili na własne życzenie dołączyć do akcji „WISŁA” i wyjechać na Ziemie Odzyskane, (najstarsza siostra zamężna, z mężem i roczną córeczką pozostała na gospodarstwie po rodzicach).
19 maja 1947 r. znaleźliśmy się na stacji kolejowej w Załużu koło Sanoka (Fot. 3a), skąd transportem kolejowym w ciągu 5-ciu dni dotarliśmy do Lidzbarka Warmińskiego. 24 maja 1947 roku datuje się przybyciem na Ziemie Odzyskane (Z.O.) i złożeniem wniosku o przyznanie prawa własności gospodarstwa rolnego (Załącznik nr 1).
Z tzw. „dobytku” przywieźliśmy niewiele: oprócz rzeczy osobistych krowę, jałówkę ,dwie kozy oraz pług, dwie brony i wóz. Krowa dawała mleko, ale również zastępowała klacz, która padła wraz ze źrebięciem wiosną 1947, nie doczekawszy się podróży i możliwości ciężkiej pracy na Ziemiach Odzyskanych. Wykaz przywiezionego „dobytku” przedstawia załącznik nr 2. Już 24 maja 1947 roku Powiatowy Urząd Ziemski skierował nas do gminy Hilarowo (obecnie Świątki), a stąd trafiliśmy do małej wsi Dąbrówka, która położona jest w zakolach pięknej rzeki Pasłęki (dawniej Pasarga), którą zapamiętałem jako zarośniętą i wylewającą często na okoliczne łąki i pastwiska. Gdy ją pogłębiano, chyba w 1958 roku, wydobyto na brzeg radioodbiorniki, łyżwy, rowery, wiązki trotylu. Sprzęt ten chyba wrzucali opuszczający te ziemie Niemcy. Wszystko było skorodowane, tylko nieliczne łyżwy nadawały się do użytku.
Po wielu formalnościach, które załatwiała mama, mająca niepełne średnie, austriackie wykształcenie, w 1961 roku staliśmy się właścicielami gospodarstwa o pow. 14,26 ha, z zabudowaniami po Niemcu Kuneyel Otto. W gospodarstwie nie było żadnego sprzętu rolniczego, ponieważ tzw. „szabrownicy” zaraz po odzyskaniu niepodległości, jeszcze przed naszym przybyciem, wywieźli wszystko co się dało. Gdy miałem 6 lat, zapamiętałem, że mieliśmy 2 konie, kilka krów, owiec i świń. Jak to wszystko zostało osiągnięte, nie mam pojęcia. Myślę, że stało się dzięki pracowitości rodziców i rodzeństwa, a także dzięki ich zaradności i chyba pomocy Państwa. W wieku 7 lat już doiłem krowę, ale też bronowałem pole, pilnowałem stada krów i owiec.
W naszej bardzo małej wsi pozostała jedna rodzina Niemców o nazwisku Szyndel. Otrzymywali oni paczki od krewnych z Niemiec. Niektórymi rzeczami dzielili się z nami. W jednej z paczek przysłano ziarna kawy, wtedy nawet mówiono we wsi, że można ją pić jako lekarstwo. Z dala od wsi, na kolonii, był duży majątek z pałacem, nazywany DEPPEN. Dzięki internetowi mogłem poznać jego historię. Składał się on z dużych zabudowań. W jednym z nich, w dużej „drewutni” zgromadzone były pianina, fortepiany, magle. Z kolegą na strunach graliśmy patykami. Wtedy nie mieliśmy wiedzy na temat tych instrumentów. W byłej stajni znajdowaliśmy mosiężne okucia uprzęży i wędzidła. Tych wędzideł jakoś nie używali ludzie napływowi.
2. Uczyłem się aż w trzech szkołach podstawowych
Przez 6 lat uczęszczałem do szkoły podstawowej w Kalistach. Była to szkoła 6-klasowa, z dwoma nauczycielami, klasy łączone, dwie izby szkolne. A w każdej izbie, oprócz ławek i pieców węglowych był „kącik czystości” z przewieszonym ręcznikiem, wodą w wiaderku, którą przynosiliśmy ze studni. A nad tym wszystkim wisiał napis „Czysta woda zdrowia doda”. Klasy były nieliczne i łączone, zaledwie kilkuosobowe. Boisko malutkie i służyło głównie do gry w palanta, dwa ognie i kijki podczas przerw. A na trawie graliśmy w „noża”. Do szkoły uczęszczali uczniowie z Kłobi (Kloben), Kalist, Dąbrówki i Łumpi (Lomp).Niektórzy uczniowie przychodzili do szkoły, gdy było już i jeszcze ciepło, na bosaka. Ze mną chodził do jednej klasy Franek Pestkowski – Niemiec. Nawet się z nim przyjaźniłem. Potem wyjechał do Niemiec i od tamtej pory nie miałem z nim kontaktu.

Fot. 4. Kalisty – budynek szkoły, dziś jest prywatną własnością. Szkoła kiedyś wydawała mi się wielka.
Po ukończeniu 6-tej klasy uczniowie wg uznania szli do szkól we Włodowie, Brzydowie i Świątkach. O szkole w Świątkach panowała opinia, że kierownik szkoły o nazwisku Rażuk jest nie tyle wymagający, co mści się na uczniach z Kalist. W Świątkach zacząłem naukę we wrześniu 1959 roku w dużym lecz starym budynku o skrzypiących schodach. Ale jak zaczął się sezon grzewczy, przeniesiono nas do nowo wybudowanej „TYSIĄCLATKI”. Budynek był duży, przestronny, okna duże, a więc na tamte czasy bardzo nowoczesny. W szkole trzeba było chodzić w kapciach, co było wielką uciążliwością dla uczniów.

Fot. 5. A to „TYSIĄCLATKA” dziś i przed nią stoję. Minęło 56 lat, gdy z niej wyszedłem z ogromnym niezadowoleniem, płacząc.
Z bardzo dobrego ucznia w Kalistach stałem się złym, zwłaszcza z przedmiotów: historii i języka rosyjskiego, których uczył właśnie pan Rażuk. Ów człowiek na wywiadówce, za półrocze zalecił moje mamie, już wówczas 60-letniej i mocno spracowane kobiecie zabranie mnie ze szkoły- powiedział wprost, „że z niego nic nie wyrośnie”. Aniołem nie byłem, ale chuliganem też nie.
Moi koledzy po półroczu, przed strachem, że grozi im „zimowanie”, przenieśli się do szkół we Włodowie i Brzydowie, tam ukończyli 7 klasę bez problemów i już we wrześniu 1960 r. rozpoczęli naukę w szkołach średnich, zawodowych. A ja, niestety, nie uzyskałem promocji, powtarzałem 7-mą klasę w szkole podstawowej w Skolitach, chyba jako jedyny uczeń z naszej i sąsiednich wsi tam się uczyłem. Tak mi obrzydła szkoła w Świątkach, że przyjmującemu mnie do szkoły kierownikowi Szkoły Panu Ignacemu Mierzejewskiemu powiedziałem, że dokumentów ze Świątek nie odbiorę. Pamiętam, jak powiedział, że pojedzie rowerem do Świątek załatwiać sprawy i je przywiezie. Tak też uczynił i stałem się uczniem Szkoły Powszechnej w Skolitach, do której przyszło mi chodzić pieszo 3,5 km po rozjeżdżonej „żelaźniakami” i rozmokłej drodze. Czasem, gdy skończyły się jesienne prace polowe, ojciec pozwalał mi pojechać konno na „oklep”. Ja szedłem do szkoły a „Gniady” odpoczywał w stodole u znajomych, zajadając wcześniej dowiezione przez ojca siano. Na tamte czasy był to bardzo popularny i wspaniały środek lokomocji. Mieliśmy też rower, lecz „kierowców” do niego było więcej i zawsze był potrzebny. Jesienią bywały też piękne i słoneczne dni, „babie lato” i szliśmy do szkoły oraz ze szkoły, zajadając przydrożne jabłka, gruszki, śliwki i owoce dzikiej róży, głogu, które były olbrzymim źródłem witamin. Owoce te były ekologiczne, bo nie było takiej motoryzacji jak dzisiaj.
Dziś z zewnątrz szkoła wygląda jak za dawnych lat. Nawet jak kiedyś, jest na nim gniazdo bocianie. A nasza klasa mieściła się w trzecim oknie od prawej strony. Postanowiłem wejść do budynku, przez drzwi prowadzące do mieszkania pana kierownika. Zastałem tam panią Henrykę Mierzejewską, moją nauczycielkę, która liczy sobie ponad 80 lat i ma doskonałą pamięć. Pogadaliśmy, pamiętała mnie i moje koleżanki i kolegów i pozwoliła uwiecznić nasze spotkanie. Będąc nauczycielem w naszej szkole miałem przyjemność uczyć jej syna – Cezarego.
Kierownik Szkoły pan Ignacy Mierzejewski, mąż Pani Henryki, bardzo zacny człowiek pod koniec roku szkolnego pytał każdego, czy i gdzie będzie kontynuować edukację. W pierwszej chwili myślałem zostać elektrykiem i uczyć się w ZSZ w Bydgoszczy. Pod koniec roku szkolnego do Szkoły Podstawowej w Skolitach dotarł plakat z Technikum Rolniczo-Łąkarskiego w Lidzbarku Warmińskim. Był bardzo czytelny. W kilku zdaniach zawierał sporo informacji. Pan Kierownik dał mi ten plakat do domu, ponieważ z 8-osobowej klasy tylko ja byłem zainteresowany tą szkołą. Dużym zaskoczeniem było dla mnie, że po szkole można będzie pracować i zarobić miesięcznie do 2400 zł. Pomyślałem, że to prawie wartość pół krowy. Na egzaminy pojechałem z dwoma kolegami ze szkół w Świątkach i Włodowie. Egzaminy były chyba w czerwcu 1961 roku. W Lidzbarku Warmińskim byłem pierwszy raz (nie licząc przesiedleńczego przyjazdu) oraz poprzednich pobytów jako niemowlę z matką na ręku, pieszo 40 km. Matka opowiadała mi, że chodziła pieszo do powiatu załatwiać sprawy i wówczas mnie jako najmłodszego zabierała ze sobą, chyba niosąc na plecach.
3. Nauka w technikum i dorosłe życie
Egzaminy trwały dwa dni. Przenocowałem u dalszych krewnych. Z egzaminów najbardziej zapamiętałem panią profesor Jadwigę Wierzbicką i profesora Józefa Wierzbickiego. Udało mi się zdać egzamin, a koledzy, którzy przyjechali ze mną, zdawali drugi raz i niestety odpadli.
Po wakacjach, w ostatni dzień sierpnia 1961 przyjechałem do internatu z bardzo skromnym ekwipunkiem, spakowanym w walizce. Zamieszkałem w jednym pokoju ze Stachem Krasnowskim, Andrzejem Wilkiem, Luckiem Prawdzikiem (ś.p.) i chyba z Kazikiem Rozwadowskim (ś.p.). W tym składzie mieszkaliśmy aż do ukończenia szkoły. W internacie panowała dyscyplina na wzór wojskowej, zwłaszcza za kierownika Ćwikla. Szczególnie dotkliwe były kary. Za spóźnienie się na gimnastykę , przed śniadaniem trzeba było wrzucać węgiel do kotłowni, a gdy nie było węgla – skakać przez sękaty kij. Po jednym razie zaliczyłem i jedną i drugą karę. Chociaż, jak mówiły koleżanki, pan Ćwikiel, jako opiekun harcerstwa, był bardzo „fajny”.
Potem byli inni kierownicy, którzy chyba będąc pod ręką pana dyrektora Zapiska, wiele zmienili na lepsze. Spokojniej się mieszkało w internacie, gdy kierownikiem był pan Marian Minksztym i pan Stanisław Pakulski (niewiele starszy od nas). Znacznie poprawiło się wyżywienie i wyposażenie sal.
W internacie życie było niemalże rodzinne, ponieważ ze sobą przebywaliśmy całą dobę i przez 5 lat nauki. Mieliśmy zapewnione mieszkanie, wyżywienie i rozrywki kulturalne. Organizowano wieczorki taneczne, na których przygrywał zespół szkolny. Od czasu do czasu były też organizowane kursy nauki tańca towarzyskiego, spotkania i prelekcje. Wtedy na scenie panował „twist”.
Ze spotkań pamiętam to z panią Marią Zientara – Malewską , Janem Gerhardem, Pak Hon Dżunem- ambasadorem KRL-D i Pak San Amem – atache kulturalnym KRL-D.
Myślę, że mimo licznych mankamentów życie w internacie było dobrze zorganizowane. Rano pobudka, potem gimnastyka (teraz doceniam jej zalety, gdy sam ćwiczę dobrowolnie dla zdrowia), śniadanie, lekcje, obiad, wyjście do miasta, nauka własna w ciszy, kolacja i też nauka lub rozrywki, np. oglądanie telewizji w świetlicy szkolnej. Dzień kończył się ciszą nocną a przed jej rozpoczęciem codziennie sprawdzano czystość w pokojach no i trzeba było pokazać nogi spod kołdry. Jeżeli był brudne, to po prostu trzeba było je umyć.
W internacie funkcjonował dobrze zorganizowany samorząd, mieliśmy dyżury w stołówce i na korytarzach, a także w salach. W szkole mieliśmy dyżury tygodniowe na sprzątanie klas, wyznaczane przez gospodarza klasy. Jakość prac porządkowych była systematycznie sprawdzana i wyceniana przez komisję.
Szkoła nie należała do najłatwiejszych, zwłaszcza że łączyła dwa kierunki, które jakby były podkreślone w samej nazwie. Codziennie mieliśmy po 7 lekcji, w tym także w soboty, a do tego jeden dzień w tygodniu spędzaliśmy na zajęciach praktycznych w przyszkolnym gospodarstwie. Zapamiętałem dobrze pierwszy dzień zajęć w gospodarstwie. Moja klasa zrywała główki maku, który był posiany tuż za oborą w kierunku Koniewa. Zimą zajęcia odbywały się również. Młóciliśmy zboże (Fot.), a nawet ten mak, który wcześniej zbieraliśmy. Praca fizyczna nie była dla nas, których rodzice mieli gospodarstwo rolne, nowością. Byliśmy do niej przyzwyczajeni, praktycznie od siódmego roku życia. W tamtych latach gospodarstwo szkolne było nowocześniejsze w stosunku do gospodarstw naszych rodziców. W oborach i chlewniach były dobre warunki zoohigieniczne, zwłaszcza wentylacja i dostęp światła, a także żywienie.
Jeździliśmy też pomagać przy żniwach i wykopkach ziemniaków i buraków Państwowym Gospodarstwom Rolnym w Koniewie i Zarębach. Właśnie do Zarąb, będąc na 4-tym roku studiów, trafiłem jeszcze raz z kołem ZMW. Pomagaliśmy przy zbiorze ziemniaków, a było to w październiku 1970 roku.
Uczniom nie wolno było palić papierosów i pić alkoholu. A rzeczywistość była inna. Niektórym uczniom ojcowie przysyłali papierosy w paczkach. Do szkoły i do miasta trzeba było chodzić z przyszytą tarczą i nawet w czapkach szkolnych. Jedną ze swoich tarcz zachowałem na pamiątkę.
W czasie 5 lat nauki w szkole trzeba było odbyć 3 praktyki szkolne. Po drugiej klasie część mojej klasy pracowała w gospodarstwie szkolnym. Nasze ręce były potrzebne do pielenia buraków, zwózki siana, snopów zboża, itp. Lżej było przy zrywaniu morwy dla jedwabników, których hodowlą zajmowała się pani profesor Nadzieja Wasilonok. Kokony były sprzedawane. Morwa rosła tam, gdzie teraz jest boisko szkolne.
Po trzeciej klasie odbyliśmy praktykę w Gospodarstwie Szkolnym w Gródkach pod okiem Pani Profesor Otrębowej. Bardzo skromnie nas żywiono, a praca była bardzo ciężka, zwłaszcza że kierownik gospodarstwa Hofman był bardzo wymagający. Na odpoczynek nie było czasu. On sam potrafił w nocy „nakryć” kolegów na kradzieży jabłek, gruszek i moreli. Raz ukrył się koło gruszy i gdy koledzy weszli do sadu, zawołał „chodźcie! tutaj są smaczne gruszki”. Oni dali się nabrać i tym sposobem ustalił tożsamość całej ekipy.
Praktykę po czwartej klasie odbywaliśmy na terenie kraju, po 2-3 osoby, przeważnie w Rejonowych Przedsiębiorstwach Melioracyjnych. Tam trafili chyba wszyscy już jako dorośli. Z opowiadań koleżanek i kolegów wynikało, że bywało, jak to w życiu, różnie. W końcu każde praktyki wspomina się mile, zapomina się o niedogodnościach i niedociągnięciach. Takie są uroki młodości.
Ja natomiast z Luckiem Prawdzikiem, Michałem Bukowskim i Mirkiem Staszkiewiczem trafiliśmy do Zakładu Doświadczalnego Polskiej Akademii Nauk w Popielnie. Kierownikiem gospodarstwa był absolwent naszej szkoły z 1961 roku – Bogdan Gabrycki, który zaopiekował się nami. Popielno było ostoją konika polskiego hodowanego na wolności i w stajniach. Hodowano też krowy rasy charolaise i jersey, oraz świnie rasy złotnickiej pstrej. A w klatkach na brzegu jeziora aklimatyzowano bobry, przywiezione gdzieś z Syberii. Prowadzono też doświadczenia na jeleniach. Krzyżowano żubra z krową i uzyskano po raz pierwszy potomka – jałówkę żubronia, której dano nazwę PAMELKA.
A zaraz po przyjeździe do Popielna, po przespanej nocy, pod nasze okno w baraku, w którym mieszkaliśmy, podeszły zwierzęta – matka (ni to dzik , ni to świnia) z czworgiem młodych. Nie
Wiedzieliśmy, co to jest. Potem powiedziano nam, że była to locha pochodząca z krzyżówki dzika z lochą rasy złotnickiej pstrej, zaś jej dzieci pochodziły już po ojcu dziku. Na wszystkich zwierzętach były prowadzone badania.
Nauczyciele, którzy nas uczyli, byli dobrze przygotowani do tej powinności, no może z małymi wyjątkami. Lekcje były wspomagane pomocami naukowymi, które przygotowywali sami, choć także z pomocą uczniów. Gabinet biologiczny panów profesorów Wierzbickiego i Kwiatkowskiego były zapełnione przeróżnymi eksponatami i sprzętem – mikroskopami, itp. Do wykonania preparatów trzeba było mieć delikatne ręce, a pan profesor Wierzbicki zdjął okulary i gołym okiem sprawdzał w „okularze” wykonanie zadania. Na lekcjach botaniki poznaliśmy świat roślin, pasożytów, półpasożytów, itp.
Wiedza z botaniki była podstawą do nauki „botaniki łąkarskiej”. Pani profesor Eugenia Zapisek, ucząc tego przedmiotu, zapewne musiała sporo pracy włożyć w gromadzenie eksponatów. Osobiście oceniam, jeżeli mi tak wolno, na lekcjach botaniki łąkarskiej dużo się nauczyliśmy. Poprę to przykładem z życia. Studiując na Wydziale Rolniczym WSR w Olsztynie mieliśmy przedmiot „botanika”. Po części laboratoryjnej mieliśmy zajęcia terenowe z rozpoznawania roślin wg klucza prof. Rostafińskiego. Ja szedłem za asystentem i wtrącałem się, gdy widziałem, że „błądzi”. Na następnych zajęciach zapytał, czy przypadkiem nie kończyłem szkoły w Lidzbarku, gdy potwierdziłem – rzekł, że stawia mi „5” i na zajęcia nie muszę chodzić.
Szkoła nasza była rozpoznawalna, a absolwenci znani chyba w całej Polsce, w różnych instytucjach. Za mną do szkoły podążyły dzieci sióstr i brata. Tam też znaleźli swoich małżonki i małżonków. Szkoda tylko, że szkoła rolnicza już od kilkunastu lat nie kształci w zawodzie rolniczym. Kiedyś gospodarstwo szkolne, dostarczające nam praktycznej wiedzy rolniczej, dzisiaj już nie istnieje. A na jego ziemi, gdzie kiedyś rosły różne uprawy, wyrosło osiedle mieszkaniowe z infrastrukturą. Pamiętam zajęcia szkolne z panią profesor Eugenią Zapisek, zbieraliśmy we wrześniu chyba 1964 roku ziemniaki po kopaczce elewatorowej, które rosły w tym miejscu, gdzie teraz stoi kościół pw. św. Andrzeja Boboli. Dzień był wtedy słoneczny, a ocena zależała od ilości zebranych koszyków i dokładności zbierania (dostałem wtedy 5).
Może 5 lat temu przyjechał do mnie kolega ze studiów, który ożenił się z Japonką ( Hitomi – po polsku Wiktoria) i na stałe zamieszkał w Osace, piastując przez długie lata funkcję dyrektora instytutu Asachi Chem ltd. Gościliśmy w domku letniskowym w Kłębowie jego córkę Monikę z koleżanką Japonką – Fumi, oraz dwie dorosłe Japonki. Poszliśmy na łąkę, bo tak chciały. Bardzo ciekawiły się naszą roślinnością, zwłaszcza że kwitły o tej porze jaskry, kuklik zwisły i wiele innych gatunków. Podałem im łacińskie nazwy zapamiętane na lekcjach botaniki łąkarskiej, zaś one zbierały eksponaty i zapisywały po łacinie. Tak więc trafiły te eksponaty do Osaki.
Inni nauczyciele, których będę chyba zawsze pamiętać, również poświęcali wiele czasu, aby nas czegoś nauczyć. Wymienię pana profesora Witolda Minksztyma, który „mocno” chciał nas nauczyć anatomii zwierząt i przynosząc z rzeźni żołądek bydlaka, pokazywał na nim komory (żwacz, księgi, czepiec, trawieniec). Układanie dawek, to też chyba była po trosze lekcja matematyki. Ale też przypomina mi się, jak uczniowie zaglądali do chlewika, w którym pan profesor w kojcu miał dwa świniaki i komentowali, że nierówno rosną.
Z niektórymi nauczycielami i pracownikami szkoły spędziliśmy 5 lat. Tak było z panią profesor Jadwigą Wierzbicką (nazywano Ją Ciota). Chyba była dla nas jak matka. Wtedy nie wiedzieliśmy o jej przejściach politycznych, o których to wspomina pan dyrektor Apolinary Zapisek na swojej stronie internetowej. Pamiętam też woźnego, pana Antoniego Jazowita, który dokładnie wymierzał czas lekcji i przerw ręcznym dzwonkiem oznajmiając. Pocieszał nas, rozdając listy na długiej przerwie i nie pozwalał się zbliżyć do siebie, co też nie bardzo było możliwe ze względu na jego wystający brzuch. A w kuchni pracowała pani Józia, która potrafiła przyłożyć ścierką, gdy ktoś do niej odezwał się niegrzecznie.
Do dobrych nauczycieli zaliczyłbym też panią prof. Barbarę Kreutzinger, która choć była „kosą”, to jednak dała się lubić. A ja, „słabeusz” z historii, nawet raz miałem na okres „4”.
W moim przekonaniu dobrym pedagogiem była pan prof. Edward Wójcik, który był naszym wychowawcą klasowym i uczył mechanizacji rolnictwa, a także z nami „chłopcami” prowadził pogadanki na tzw. sprawy intymne.
Wpajał nam wzór na ekonomiczną orkę, bronowanie ciągnikiem, by dobrze rozplanować przebieg pod względem ekonomicznym. Ja to ćwiczyłem w gospodarstwie rodziców, wykonując prace polowe końmi. Robiłem to bez wzoru.
Pamiętam , że na lekcjach mechanizacji interesowałem się zasadą działania pompy ssąco-tłoczącej. Będąc po 3 klasie, w wakacje, wyczyściliśmy z bratem poniemiecką studnię, w której było około 20 wiader przerdzewiałej amunicji, uruchomiliśmy pompę w rogu kuchni. Tak więc, jako pierwsi we wsi mieliśmy wodę „bieżącą” w mieszkaniu. To był wtedy naprawdę luksus.
Wiedza, którą przekazał nam pan profesor Wójcik przydała mi się na studiach. Miałem łatwiej u Pana Profesora Zbisława Martiniego (Włocha).
Naukę mechanizacji rolnictwa przejął po nim pan profesor Eliasz Sosna, który będąc wcześniej kierownikiem gospodarstwa, krzyczał na nas, gdy zbliżaliśmy się do ciągnika, „odejcci od tego ciongnika”. Pan Profesor Eliasz Sosna był dobrym praktykiem w swoim zawodzie.
W tamtym czasie uczyli też tzw. nauczyciele dochodzący, a byli to: pan profesor Romuald Łazowski, zastępca dyrektora Rejonowego przedsiębiorstwa Melioracyjnego i profesor Czesław Wasilewski, kierownik miejscowego Inspektoratu PGR. Pan prof. Romuald Łazowski prowadził zajęcia w stylu trochę akademickim i profesjonalnie. Jeszcze dziś, gdy jest ulewa, przypomina mi się wzór na wodę wielką zimową, letnią i katastrofalną (Q3l;Q3z,Q4). Myślę, że jako praktyk nauczył nas melioracji. Pan profesor Wasilewski, bliski kolega Jana Gerharda z czasów powojennych walk w Bieszczadach, wcześniej był oficerem w 2 Armii Wojska Polskiego i brał udział w 1945 roku w walkach tej Armii. Robił nam dyktanda z uprawy, dyktowany materiał zapisywaliśmy słowo po słowie w swoich zeszytach. Ale problemów z uprawą nie miał chyba nikt.
Trudno wszystkich dziś przywołać. Nie mogę jednak nie wspomnieć o pani Alinie Saletis. To zacna i bardzo przyjazna ludziom osoba. Kończyła studia – germanistykę – w ZSRR. Przybyła do Polski w ostatniej dużej fali repatriacyjnej po 1956 roku. Uczyła nas języka rosyjskiego i niemieckiego. Bardzo chciała nas nauczyć, ale miała zbyt „miękkie” serce i trudno sobie radziła z niesfornymi uczniami. Wtedy nie wiedzieliśmy, że w przyszłości bardzo może nam się przydać znajomość języków obcych. Odwiedziłem ją w jej domu w Olsztynie w czerwcu 2013 roku i zapraszałem na klasowy zjazd absolwentów. Poznała mnie i przywitała słowem „Bronek”. Obiecała przyjechać, chociaż miała wtedy już 85 lat. Na dzień przed zjazdem zadzwoniła i przeprosiła, że nie może przyjechać.
Myślę, że cała kadra pedagogiczna była bez reszty oddana wychowaniu. Uczyli nas nauczyciele, którzy odczuli na własnej skórze skutki pożogi wojennej, jak i młodzi. Wszyscy na Ziemiach Odzyskanych budowali życie od nowa lub po nowemu. Mieli pracę i ją szanowali, a my z tego skorzystaliśmy. Sądzę, że błędne jest myślenie, że byliśmy ciemiężeni. Młodość i dorosłe życie mojego pokolenia w PRL przypada już na lata po najtrudniejszym w powojennej naszej historii okresie stalinowskim. Potem były liczne wady tamtego ustroju, ale były też liczne zalety. Historia przyszłości oceni, które przeważały.
Moje osobiste refleksje, spisane pół wieku od ukończenia szkoły, są tożsame z tymi, gdy chodziłem do TR-Ł, jak i z tymi po ukończeniu szkoły.

Fot. 8. Szkołą chlubiliśmy się, na jej tle fotografowaliśmy się. Dlatego pewnie sfotografowałem siebie na tle szkoły jeszcze po 52 latach.
Dzięki szkole mogliśmy poznać kraj. Jeździliśmy na wycieczki, na które zbieraliśmy pieniądze, sadząc las. Jedną szczególnie zapamiętałem tę na południe Polski do Krakowa i Zakopanego.

Fot. 9. Uwieńczeniem nauki w szkole było świadectwo maturalne. Ale też cenną pamiątką jest sporządzone na zakończenie nauki w technikum tableau.
Moim marzeniem w szkole średniej była dalsza kontynuacja nauki na studiach. Przed zdaniem matury zdecydowałem ostatecznie, że będę kontynuować edukację na WSR w Olsztynie. Po pomyślnym zdaniu matury szkoła wysyłała komplet dokumentów do dziekanatu Wydziału Rolniczego. Pojechałem na kurs przygotowawczy, organizowany przez Zarząd Uczelniany Związku Młodzieży Wiejskiej.
Na początku myślałem, że będzie bardzo trudno zdobyć indeks, gdyż absolwenci Liceum Ogólnokształcącego niemal tryskali wiedzą, szczególnie z matematyki. Udało mi się zdać i dostać indeks. Zawiadomienie przyniósł mi na pole po południu mój, wtedy 70 letni ojciec, gdzie orałem ściernisko na tzw. ugorach po życie. Nie otworzył koperty, bo po co. I tak nie umiał czytać ani pisać. Może właśnie dlatego bardzo chciał, abym się uczył najpierw w szkole średniej, a potem na studiach. Po przeczytaniu słów „został przyjęty na I rok studiów” lżej mi się orało do wieczora. Ojciec, gdy byłem już na studiach, odwiedzał mnie czasami w niedziele w akademiku (Fot.10). Był w słowach oszczędny, ale wyczuwałem jego cichą satysfakcje z tego, że jestem studentem. Studia ukończyłem w terminie.
Po studiach pracowałem w naszej Szkole, jako nauczyciel do 1973 roku. W tym czasie ożeniłem się. Mam żonę Elżbietę, która pochodzi z Żuław. Jesteśmy małżeństwem już 44 lata.
Mamy dwoje dzieci i troje wnucząt.

Fot. 11. Wnuki są wspaniałe i z żoną poświęcamy im sporo
czasu. Lubimy ich i one nas chyba też, bo chętnie do nas przyjeżdżają. A na działce letniskowej w Kłębowie staramy się uatrakcyjnić pobyt. Nie jest to łatwe, ale nam sprawia przyjemność.
Pisząc o rodzinie, muszę wspomnieć o moim rodzeństwie, z którym czuję się bardzo emocjonalnie związany. Żyją jeszcze 3 moje siostry i brat. Najstarsza siostra, Stanisława, ma już 92 lata i mieszka w naszej rodzinnej wsi Laszczewie. Młodsza, Marysia, skończyła już 87 lat i mieszka w Świeciu n/ Wisłą. Siostra Aniela mieszka w Dobrym Mieście i ma 85 lat , zaś najmłodszy z nich brat Jan, mający 82 lata, mieszka w Świątkach.
Pracowałem w wielu instytucjach, które pośrednio były związane z rolnictwem. Prace zmieniałem sam, z jednym wyjątkiem, gdy weszło „nowe”. Pamiętam słowa pana profesora J. Wierzbickiego: „porządny człowiek powinien w życiu minimum 3 razy zmienić pracę”. A ja nie liczę, ale chyba zmieniłem z 6 razy.
Oboje z żoną jesteśmy na emeryturze, lecz jeszcze prowadzimy własną firmę, zajmującą się ubezpieczeniami- głównie w rolnictwie.
Często jeździliśmy turystycznie do Kaliningradu . W Sowietsku, dawnej Tylży, mamy wspaniałych przyjaciół, z którymi spędzamy wolne chwile, w tym także w Lidzbarku Warmińskim.
Postanowiliśmy z żoną, że już pozostaniemy w Lidzbarku Warmińskim. Miasto wypiękniało, przyciąga turystów. Mamy tu wielu znajomych, chociaż teraz tak mocno znajomości nie są potrzebne, to jednak nadal z nimi żyje się lżej. Od 4 lat korzystamy systematycznie z basenu w Hotelu „KRASICKI” , a gdy przyjeżdżają wnuki, idziemy na termy, gdzie można nawet zimą zażywać kąpieli
Utrzymuję kontakty z koleżankami i kolegami z lat szkolnych, zorganizowałem 2 zjazdy klasowe, na które zaprosiliśmy nauczycieli. Pomagam też w organizacji szkolnych zjazdów. Chciałbym, by XI Zjazd Absolwentów nie był ostatnim w sensie porządku liczbowego.
Przywołam świadomie w tym miejscu absolwentów naszej szkoły: Panią Profesor Nadzieję Wasilonok, Tadeusza Góreckiego i koleżankę Ninę Kiryluk, którzy wnieśli wielki wkład w organizację kilku zjazdów absolwentów. Pani Wasilonok miała bardzo dobrą pamięć i zawsze wiedziała, kogo koło siebie posadzić na bankiecie. Duży wkład w organizację kilku ostatnich zjazdów ma Jurek Niedźwiecki i Jadzia Bożyczko. Zachęcam koleżanki i kolegów do odwiedzenia strony http://www.lidzbarkrolnicza.pl przy każdych kontaktach z absolwentami. Wielu naszych absolwentów, których znam, może nie jest wielkimi ludźmi, lecz dobrymi rolnikami. Wymienię tu Tadeusza Aramowicza z Blank, Romualda Miłosza z Nerwik, Józefa Maczugę z Łabędnika, Włodzimierza Bałucha z Jagot, Dariusza Józwika z Sarnowa.
Przyjemnie jest słyszeć, że teraz do nich przyjeżdżają rolnicy z Zachodu, by uczyć się nowoczesnego gospodarowania.
Z koleżankami i kolegami z klasy utrzymujemy kontakty, dzwoniąc do siebie lub też odwiedzając. Nie o wszystkich z naszej klasy maturalnej wiemy. Po rozjechaniu się do domów ślad jakby zaginął. Wymienię nazwiska tych kolegów i koleżanek, o których nic nie wiemy. A może gdzieś tam czytają ten portal i odezwą się. Nawet gdyby odezwała się chociaż jedna osoba, to będzie też sukces. A są to : Kania Zygmunt, Kuczyński Eugeniusz, Przybyłek Henryk, Krzywicki Anatol, Szczygielski Antoni.
Grudzień 2016,
Bronisław Pawliszyn