O moich nauczycielach i nie tylko
W Państwowym Technikum Rolniczo-Łąkarskim w Lidzbarku Warmińskim uczyłem się w drugiej połowie lat 70. Był to czas szczególny w naszym kraju. Stopniowo wzrastał poziom życia, lecz jeszcze szybciej rosły aspiracje społeczeństwa. Prowadziło to do wiadomych sprzeczności, które z całej siły dały o sobie znać w następnej dekadzie.
Oczywiście my uczniowie, zwłaszcza pierwszej klasy, z niewielu rzeczy zdawaliśmy sobie sprawę, a bardziej od polityki absorbowały nas relacje w grupie. A te często były skomplikowane, żeby nie powiedzieć burzliwe. Niektórzy uczniowie mieli problemy z adaptacją do nowych warunków, a także problemy okresu dojrzewania. Za wszelką cenę chcieli zaimponować kolegom i koleżankom (zwłaszcza koleżankom!) i udowodnić swoją dorosłość. Zwykle polegało to na sięganiu po niedozwolone używki. Sprawiało to kłopoty nauczycielom, a także w niektórych przypadkach, innym uczniom, np. współmieszkańcom w internacie. Nie będę w tym miejscu przytaczał wspomnień z tego zakresu, gdyż „bohaterowie” niekoniecznie mogą być dziś dumni ze swojego zachowania. Cóż, młodość ma swoje prawa. W najbardziej drastycznych przypadkach prowadziło to do wcześniejszego zakończenia edukacji, mimo starań ze strony grona pedagogicznego. A to było doświadczone, bardzo kompetentne i jak mi się wydaje, tworzyło zgrany zespół. Niektórych nauczycieli można określić jako przedwojennych. Były to osoby o ogromnej wiedzy i doświadczeniu pedagogicznym. Do starszych pedagogów, starali się równać młodsi.
Przez cały okres nauki mieszkałem w internacie, więc szkoła i internat niemal całkowicie zdominowały moje życie, gdyż do rodzinnego domu, oprócz wakacji i świąt, jeździłem najczęściej raz w miesiącu, po uzyskaniu stosownej zgody wychowawcy w internacie. Pewnej niedzieli we wrześniu, gdy dopiero rozpocząłem naukę w szkole, wspólnie z nowymi kolegami obserwowaliśmy młodych ludzi grających w piłkę siatkową na pobliskim boisku. Ktoś powiedział, że są to studenci, którzy mają wolne, gdyż zajęcia rozpoczynają dopiero w październiku. Pamiętam, jak ich podziwialiśmy i nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że za pięć lat także będę studentem. Studia wyższe w tamtych czasach były bardzo elitarne i tylko niewielki odsetek danego rocznika podejmował dalszą naukę. Generalnie, ukończenie technikum i uzyskanie matury dawało możliwość pracy w zawodzie.
Najstarszym wiekiem i stażem był profesor Józef Wierzbicki, założyciel i pierwszy dyrektor szkoły. Podczas mojej nauki był już na emeryturze, lecz za zgodą dyrektora szkoły Apolinarego Zapiska miał jeszcze z nami lekcje botaniki w pierwszej klasie. Profesor Wierzbicki był powszechnie szanowany przez grono nauczycielskie i taka postawa udzielała się także uczniom. Pamiętam jak uczył nas elementów sadownictwa i jak pod jego nadzorem sadziliśmy krzewy ozdobne przy szkole, którymi później wybrani uczniowie opiekowali się (podlewali) i wykonywali proste obserwacje fenologiczne. Profesor Wierzbicki miał wiele interesujących powiedzeń (jak przystało na osobę par excellence przedwojenną, i to urodzoną przed I wojną światową), np. na uczniów, którzy preferowali ostatnie ławki zwykł mówić „Kamczatka”.
Szczególne miejsce w mojej pamięci zajmuje profesor Franciszek Hildebrandt, który uczył nas zoologii i języka niemieckiego. Był to dystyngowany, zawsze elegancko ubrany mężczyzna. Pamiętam jak na pozdrowienia uczniów odpowiadał unosząc kapelusz. Imponował nam wiedzą. Był bardzo wymagający, lecz też sprawiedliwy. Starał się nie tylko nauczać, lecz także wychowywać. Gdy jacyś uczniowie (zwykle ci sami, co zajmowali miejsca z tyłu klasy) tracili koncentrację to zwykł mówić:
„Lecz starców myśli z dźwiękiem w przeszłość się uniosły,
W owe lata szczęśliwe, gdy senat i posły
Po dniu Trzeciego Maja w ratuszowej sali
Zgodzonego z narodem króla fetowali”
Profesor znany był z tego, że cytował stosowne fragmenty „Pana Tadeusza”. Wśród uczniów krążyła opinia, że zna ten utwór na pamięć.
Z momentów wychowawczych utkwiła mi w pamięci troska o schludny ubiór, a zwłaszcza krótkie włosy uczniów. Tu tok myślenia Pana Profesora był klarowny: długie i modelowane włosy są właściwe kobietom, u mężczyzn świadczą o zniewieścieniu, zniewieścienie szlachty w XVIII w. było przyczyną rozbiorów Rzeczpospolitej, rozbiory zaś były największym nieszczęściem, jakie spotkało nasz kraj (tu był widoczny wpływ całej naszej literatury romantycznej XIX wieku). Dzielny nasz Profesor walczył z długimi włosami na przekór szalejącej w latach 70. beatlesomanii. Nie uzyskawszy na tym polu sukcesu, mawiał ze stoickim spokojem „nec Hercules contra plures”. Gdy raz jeden z kolegów po wizycie u fryzjerki damskiej (sic!) przyszedł do szkoły z włosami ufarbowanymi, a w dodatku uformowanymi w loki, to był niezmiernie dumny ze swojego wyczynu. My zaś czekaliśmy na reakcję Profesora. Profesor zrazu go nie dostrzegł, gdyż uczeń ów siedział z tyłu klasy (czyżby jakaś prawidłowość!), następnie przetarł okulary i wygłosił przemówienie, którego nie powstydziłby się starożytny retor. Ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do ucznia, nie mówił nawet o włosach, ale wiadomym wszystkim było, że uczeń ten przekroczył pewną granicę. Profesor w swej mowie cytował klasyków, zwłaszcza ulubionego Wieszcza, rzucał łacińskie sentencje, z których zapamiętałem – o tempora! o mores! Inne łacińskie powiedzenie często powtarzane przez Pana profesora, także dotyczące owłosienia, to „barba crescit, caput nescit”. W tym przypadku dam polskie tłumaczenie: „broda rośnie, rozumu nie przybywa”. Nie muszę dodawać, że rzeczony uczeń tego samego dnia odwiedził zakład fryzjerski, tym razem męski.
Generalnie, profesor Hildebrandt często nawiązywał do łaciny i kultury antycznej, chętnie wyjaśniał znaczenie fachowych słów pochodzących ze starożytnych języków. Odniosłem wrażenie, że jego ulubionym państwem był starożytny Rzym, ale ten republikański, gdyż później za ostatnich cesarzy nastąpiła degeneracja (z powodu wspomnianego zniewieścienia). Natomiast nad wyraz rzadko Profesor nawiązywał do kultury niemieckiej, mimo, że język ten znał, jak to się mówi, perfekt. Dziś określamy to jednym słowem – trauma (w języku grecki trauma znaczy – rana). Oczywiście wówczas nic nie wiedzieliśmy o wojennych losach profesora Hildebrandta, o tym, że jego pochodząca z Pomorza rodzina opowiedziała się za Polską, była prześladowana, a czas wojny spędził na przymusowych robotach w Niemczech (o tym można przeczytać w jego biografii zamieszczonej na stronie internetowej szkoły).
Inni nauczyciele, którzy wywarli większy wpływ na moją osobę (a przypuszczam, że nie tylko na moją) to Eliasz Sosna, Helena Kraushar i Nadzieja Wasilonok. Uczyli oni przedmiotów zawodowych i to na dobrym, czy wręcz mistrzowskim poziomie. Z młodszych na wspomnienia zasługuje Ryszard Misiun – utalentowany nauczyciel fizyki. Pamiętam jak zwracał nam uwagę na staranne prowadzenie notatek z zajęć w uczniowskich zeszytach i przejrzysty układ prac pisemnych. Podkreślić także trzeba jego partnerski stosunek do uczniów. Raz (o ile pamiętam) był z nami na wycieczce na południu Polski, do pomocy naszej Pani Wychowawczyni. Nie sposób wymienić wszystkich nauczycieli w zaplanowanych ramach opracowania, ale muszę wspomnieć Teklę Żmijewską – utalentowaną nauczycielkę matematyki, której wielu zawdzięcza swój „sukces” na egzaminie maturalnym. Alicja Kosiedowska – dobra, wyrozumiała i bardzo cierpliwa nauczycielka języka polskiego. Była absolwentką Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, o czym wówczas wiedzieliśmy. W pierwszej klasie języka polskiego uczyła nas (w zastępstwie) Pani Profesor Stefania Martowicz, która była nauczycielką dochodzącą, a wcześniej uczyła w Liceum Pedagogicznym i Liceum Ekonomicznym. Początkowo nieco się jej obawialiśmy, gdyż ukończyła Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie, lecz obecnie bardzo mile wspominam Panią Profesor.
Duże zasługi w kształtowaniu naszych charakterów położył Andrzej Kowalski, pracujący na trudnym stanowisku kierownika internatu. Był osobą pracowitą, o spokojnym i zrównoważonym charakterze, co miało duże znaczenie w kontekście pracy wychowawczej z młodzieżą (vide pierwszy akapit).
Oceniając Szkołę z obecnej perspektywy muszę podkreślić, że była ona wzorowo zorganizowana. Szkoła, internat i gospodarstwo szkolne stanowiły pewną całość. Uczniowie zdobywali nie tylko wiedzę, lecz także umiejętności praktyczne, czego bardzo brakuje w aktualnych programach studiów. Różnych dyżurów i zajęć praktycznych było sporo, lecz jak wiemy, nikomu w tym wieku to nie zaszkodziło, a być może niektórych odciągnęło od innych „niepożądanych aktywności”. Wiem, że organizacja pracy szkoły to zasługa Dyrektora – Apolinarego Zapiska. Czasami zastępował Panią profesor Eugenię Zapisek, zwłaszcza gdy byliśmy w wyższych klasach. Podczas zajęć często nawiązywał do szerszych zagadnień i zachęcał do dyskusji. Angażował się on bardzo w przygotowanie praktyk zawodowych po czwartej klasie. Praktyki te odbywały się w Niemieckiej Republice Demokratycznej, w kombinacie rolniczym na półwyspie Fischland-Darβ-Zingst nad Bałtykiem. Praktyka trwała stosunkowo długo, około sześć tygodni. Był to wyjazd ważny dla młodych osób. Pamiętam, jak byliśmy dumni, że potrafiliśmy odnaleźć się w zawodowych realiach innego kraju i jak dumnie przywoziliśmy do kraju zakupione w NRD towary. Niektórzy powracali na zakupionych motocyklach marki MZ-250, ja kupiłem ceniony wówczas aparat fotograficzny Praktica. Praca była ambitna, pomijając aspekt językowy, gdyż pracowaliśmy przy produkcji kiszonki. Odbywała się na dwie zmiany po 12 godzin, również w nocy. Wymagała dobrej orientacji w terenie, gdyż uczniowie kierowali ciągnikami z dwiema dużymi przyczepami załadowanymi skoszoną trawą, a poruszali się na dużych odległościach (czasami ok. 20 km) w terenie nadmorskim, turystycznym, gęsto zabudowanym. W tych warunkach, wielu przydawało się doświadczenie pracy na ciągniku zdobyte w rodzinnych gospodarstwach.
W tym miejscu nasuwa mi się refleksja dotycząca profesora Hildebrandta, który występował podczas naszej praktyki w roli tłumacza. Oczywiście z nami była także Pani profesor Eugenia Zapisek. Mianowicie profesor Hildebrandt wykorzystał okazję, by uświadomić nam, że Meklenburgia i Pomorze Przednie (niem. Mecklenburg-Vorpommern), to rdzennie słowiańskie tereny, zdobyte podstępnie przez Niemców, a najbliższe miasta Prerow i Stralsund to po prostu swojsko brzmiące „Przez rów” i „Strzałowo”. Profesor z zapałem śledził słowiańskie ślady na terenie Niemiec i raz napomknął, że podczas wojny, gdy był w tych stronach, to najstarsi mieszkańcy, czasami zamiast „Wasser”, w niektórych znaczeniach i ludowych powiedzeniach, używali słowa „wóda”, a co interesujące, miało to dotyczyć terenów położonych daleko na zachód, bo okolic Hamburga.
Na szczególne wspomnienia zasługuje nasza Wychowawczyni Pani profesor Eugenia Zapisek. Uczyła nas przez cały okres pobytu w szkole, poczynając od pierwszej klasy. Miała oczywiście także lekcje wychowawcze. Realizowała różne przedmioty: gleboznawstwo, botanikę łąkarską, uprawę łąk i pastwisk. Tak więc niemal połowa specjalizacji szkoły zawarta w nazwie „łąkarskie” spoczywała na barkach naszej Pani Profesor. Tak się złożyło, że przedmioty te stanowią dziś istotę moich zainteresowań naukowych i dydaktycznych, podczas pracy w charakterze nauczyciela akademickiego. Wysoko oceniam poziom zajęć, przygotowywane pomoce dydaktyczne, liczne okazy traw i ziół łąkowych (świeże i zasuszone), gromadzone w pracowni łąkarskiej na najwyższej kondygnacji szkoły. Pamiętam jak kopaliśmy odkrywki i opisywaliśmy profile glebowe, gdzieś na miedzy, przy granicy posesji szkoły. O trafności praktycznych uwag dotyczących rozpoznawania gatunków traw, także w stanie płonnym, przekonałem się później, gdy sam przygotowywałem pracę magisterską z łąkarstwa i później, gdy prowadziłem badania florystyczne w regionie. Już wtedy podziwialiśmy szeroką wiedzę naszej Pani Profesor, nie tylko z nauczanych przedmiotów, lecz także ogólną. Wiedzieliśmy, że Pani Profesor dużo czyta, gdyż niektóre specjalistyczne książki i podręczniki akademickie czasami przynosiła na lekcje i czytała na przerwach lub gdy my wykonywaliśmy jakieś inne zadania. W pamięci utkwił mi jeden tytuł, a mianowicie „Bagna kuli ziemskiej” autorstwa Kaca, świeżo wydany przez PWN w 1975 roku, ponieważ później podczas mojej pracy na uczelni wielokrotnie z niego korzystałem.
Prawdziwą pasją Pani Profesor było poznawanie kraju, krajoznawstwo i tą pasją starała się nas zarazić. Potrafiła na lekcjach wychowawczych z zapałem mówić o atrakcjach okolic Lądka Zdroju, gdzie była w sanatorium, opisywała zwiedzaną kopalnie złota w Złotym Stoku, opowiadała o wydobywaniu rud arsenu, o radoczynnych leczniczych wodach mineralnych. Innym razem mówiła o atrakcjach Krymu i występującej tam roślinności śródziemnomorskiej. Pani Profesor nigdy nie miała problemu z zagospodarowaniem lekcji wychowawczej, z czym – jak wiadomo – nieraz były kłopoty. Na lekcjach wychowawczych wspólnie planowaliśmy przyszłe wyjazdy, a także podsumowaliśmy minione. Pani Profesor tak umiejętnie podsuwała pomysły na kolejne wyjazdy, że nam się wydawało, iż sami na to wpadliśmy. Co roku Pani Profesor zabierała nas na kilkudniowe (zwykle tygodniowe) wyjazdy w różne regiony kraju. Wyjazdy organizowane były pod koniec roku szkolnego, wiosną, ale raz wybraliśmy się we wrześniu na Podlasie.
Wyjazdy były tanie, gdyż pieniądze na nie zbieraliśmy, biorąc udział w pracach polowych, głównie w Państwowych Gospodarstwach Rolnych (zbieranie ziemniaków, wykopki buraków), pamiętam także sadzenie lasu. Tutaj Pani Profesor rozpoznawała rośliny runa leśnego, wdawała się w fachowe dyskusje z leśnikami, a także znalazła rosnącą lilię złotogłów. Imponowało to, zwłaszcza bardziej ambitnym uczniom.
Poruszaliśmy się autokarem, a raz był to tzw. osinobus. Noclegi były zwykle w internatach szkół rolniczych, salach gimnastycznych, schroniskach młodzieżowych itp. Posiłki przygotowywaliśmy sami, czasami korzystając z pomocy kucharek w internatach. Program był bardzo ambitny i dobrze przemyślany. Zwiedzaliśmy główne atrakcje krajoznawcze kraju, zabytki, muzea, a także zakłady przemysłowe (np. przemysłu włókienniczego, hutę szkła, zakłady przemysłu rolno-spożywczego). Duży nacisk był położony na poznawanie warunków przyrodniczych, krajobraz, regionalne zróżnicowanie rolnictwa. Więc nasze wyjazdy należy określić jako zajęcia terenowe, mające ścisły związek z programem nauczania. Nie pomijaliśmy także ośrodków kultu religijnego, z najważniejszymi sanktuariami (np. Jasna Góra, Wambierzyce), co w tamtych czasach świadczyło o odwadze organizatora. Podczas pięcioletniego pobytu w szkole poznaliśmy całą Polskę, dosłownie od Bałtyku do Tatr i od Zielonej Góry do Chełma Lubelskiego. Także podczas praktyki w NRD, za sprawą Pani profesor Zapisek, zwiedzaliśmy okoliczne miasta (jak się okazało o słowiańskim rodowodzie), wyspę Rugię, a po zakończeniu praktyki odbyliśmy nawet dłuższy wyjazd do Berlina, Poczdamu i Drezna.
Z obecnej perspektywy zdaję sobie sprawę, że był to ogromny trud organizacyjny, w czasach wielu ograniczeń i braku współczesnych środków komunikowania się. Żeby załatwić nocleg w internacie, trzeba było z dużym wyprzedzeniem pisać listy i wszystko precyzyjnie zaplanować, a dziś wystarczy Internet, telefon i e-mail.
Na zakończenie chciałbym podkreślić wspaniałą atmosferę panująca w Szkole, troskę o dobro uczniów, szczególnie tych z uboższych środowisk. Gdy teraz wracam pamięcią do tamtych czasów, to w modelu wychowawczym Szkoły widzę pewne dobre cechy pozytywistyczne, a mianowicie pracę u podstaw, znaną z polskiej literatury końca XIX i początku XX wieku. Wiem, że to efekt nauczycielskiej pasji Państwa Zapisków. Chciałbym wyrazić wszystkim Nauczycielom słowa wdzięczności za ich trud włożony w naszą edukację i wychowanie. Szczególnie wdzięczny jestem Pani Profesor Eugenii Zapisek za jej autentyczną dobroć i troskę o nas. Dziękuję za to, że z wielkim poświęceniem starała się pokazać nam szerszy świat, zaczynając od Polski. Dzięki dobremu przygotowaniu merytorycznemu, a także nie mniej ważnym wpojonym w szkole nawykom systematycznej pracy i samodyscypliny, nie miałem kłopotów podczas studiów wyższych i pracy zawodowej, ale to jest temat na inne wspomnienia…
Andrzej Łachacz