Apolinary Zapisek, nauczyciel w latach 1957- 1989, w tym dyrektor w latach 1963 -1985
Od początku istnienia naszej szkoły, oprócz nauczycieli etatowych, ważną rolę spełniali tzw. nauczyciele dochodzący, zatrudniani na części etatu. W całej historii szkoły było ich kilkadziesiąt. Już w pierwszym 5-cioleciu (1946-1950) na 43 zatrudnionych w tym czasie osób, nauczycieli dochodzących było 15, co stanowiło niemal 35% stanu zatrudnienia. Niektórzy pracowali tylko jeden rok, inni kilka, a sporadycznie jak np. kapelmistrz szkolnej orkiestry, Jan Bednarek, aż 33 lata (1967-2000).
Są w tym gronie osoby, które niezależnie od czasu ich zatrudnienia, pozostały w pamięci uczniów , a także nas nauczycieli współpracujących z nimi. Do takich pedagogów niewątpliwie należy pani mgr Stefania Martowicz – polonistka pracująca w naszej szkole na zastępstwie w latach 1974-75 i 1980-1981. Przypomnijmy zatem, kim była ta wybitna nauczycielka, wielka patriotka, wzorowa obywatelka swojego kraju.
1. Nota biograficzna
Urodziła się 24 sierpnia 1909 r. w Miechowie, należącym wówczas do zaboru austriackiego. Ojciec jej był szanowanym w mieście kupcem. Była osobą bardzo zdolną, a jednocześnie niezwykle pracowitą, o czym świadczą najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów na świadectwach szkolnych przechowywanych jako pamiątki rodzinne przez jej córkę, panią Annę Martowicz.
Już od wczesnej młodości życie nie szczędzi jej trosk i zmartwień. Gdy miała 11 lat, zmarła jej matka. Znaczny ciężar, związany z opieką nad młodszym rodzeństwem, spada na jej barki. Naukę rozpoczęła w Krakowie u Sióstr Urszulanek, Karmelitanek i Sakramentek. Dalszą naukę kontynuowała w Gimnazjum Królowej Jadwigi we Lwowie, utrzymując się wyłącznie z korepetycji. Studia polonistyczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie ukończyła w roku 1937. W czasie studiów była przez pewien czas asystentką wybitnego uczonego – badacza epoki romantyzmu, a zwłaszcza twórczości Juliusza Słowackiego, profesora Juliusza Kleinera. Być może to wtedy zrodziło się u Niej to szczególne zainteresowanie, a nawet zauroczenie tym okresem dziejów polskiej literatury.

Pomnik A. Mickiewicza we Lwowie. Miejsce spotkań studenckiej pary Stefy Lange (potem Martowicz ) i Janka Martowicza. Czy to wtedy nastąpiło u przyszłej polonistki zauroczenie epoką romantyzmu? Źródło: internet.
2. Pełne rozwinięcie skrzydeł
Po studiach podejmuje pracę nauczycielską w Sokalu – mieście położonym niedaleko Lwowa. W latach II wojny światowej bierze udział w tajnym nauczaniu. Pod koniec okupacji, w obawie przed ukraińskimi nacjonalistami, wraz z rodziną przenosi się na Podkarpacie. Tam w miejscowości Kołaczyce już w lutym 1945 r., a więc jeszcze w czasie działań wojennych, jest wśród organizatorów Gimnazjum i Liceum – szkoły istniejącej po dzień dzisiejszy.
Z kroniki tej szkoły dostępnej w internecie możemy się dowiedzieć, że; „Równocześnie z organizacją szkoły rozpoczyna się działalność kulturalno- oświatowa. Prof. Stefania Martowicz organizuje z okazji 90 rocznicy śmierci Adama Mickiewicza uroczystą imprezę recytatorską, poświęconą twórczości wielkiego poety. W imprezie uczestniczył chór zorganizowany i prowadzony przez prof. Jana Martowicza. Prof. Stefania Martowicz wystawiła też na skromnej scenie teatralnej w Kołaczycach, a później w Jaśle i Jedliczu „Powrót posła” J. U. Niemcewicza, przygotowany przez zespół młodzieży szkolnej.”
Po blisko 70 latach jedna z jej uczennic, Michalina Sękowska Pięch, maturzystka z 1951 r., napisze: „Na mój stosunek do rzeczywistości, a jeszcze większy na zainteresowania, miała wpływ Profesor Stefania Martowicz. Była wymagająca i nie było mowy, by ktoś nie przeczytał lektury. Prowadzone przez nią zajęcia były problemowe i logicznie zbudowane, dlatego stały się dla mnie wzorem w mojej późniejszej pracy pedagogicznej.” I dalej „Ostatecznie wiedzę humanistyczną, zainteresowanie literaturą, umiłowanie poezji, rozbudzenie w sobie pewnych predyspozycji, zawdzięczam Pani Martowiczowej”.
Autorka wspomnień przedstawia prace zorganizowanego w szkole Koła Literackiego, pisze o wydawanym w szkole pod patronatem Pani Profesor miesięczniku „Polonista”, a także wystawionych w tym podkarpackim miasteczku w ciągu pięciu lat około dziesięciu sztukach teatralnych. Były to nie drobne jednoaktówki, ale prawdziwe dramaty, jak „Kordian”, „Cyd”, lub komedie „Śluby panieńskie” czy „Świętoszek”.
Profesor Stefania Martowicz była ich reżyserem, scenografem, kierownikiem literackim, inspicjentem i kim tam jeszcze. Autorka wspomnień pisze m.in.: „Do dziś przesuwają się przed moimi oczyma obrazy związane z tamtymi spektaklami”. W innym miejscu informuje także o pracy tej Nauczycielki jako opiekunki bardzo aktywnej żeńskiej drużyny harcerskiej.
Gdy czyta się te wspomnienia, chciałoby się zapytać, czy w tych Kołaczycach w tamtych latach doby były dłuższe, a tygodnie miały więcej niż 7dni? Przecież w tamtym czasie Pani Stefania wychowywała też swoje małe jeszcze dzieci i była panią domu. Autorka wspomnień na podsumowanie dorzuca jeszcze jedno zdanie: „Profesor (Jan Martowicz – mąż) i Pani Stefania stanowili przykład pedagogów bez reszty oddanych wychowaniu i kształceniu młodych ludzi”. Co skłaniało nauczycieli tamtych lat do podejmowania nadludzkiego wprost wysiłku? Znając z autopsji ówczesne realia, wiem na pewno, że nie były to względy materialne. Może w ten sposób chcieli nadrobić stracone okupacyjne lata, albo zastąpić poległych w czasie wojny kolegów?
3. Na Warmii
W 1950 r. rodzina państwa Martowiczów przenosi się na Warmię. Pracują początkowo w Biskupcu, następnie w latach 1951-1954 w Liceum Ogólnokształcącym w Lidzbarku Warmińskim, a w latach 1954-1970 w lidzbarskim Liceum Pedagogicznym. W szkole tej pracowała najdłużej i myślę, że był to trafny wybór. Dziś nie wiadomo, czy dokonała go administracja szkolna, czy ona sama. Faktem jednak jest, że tu mogła w największym stopniu przekazać cząstkę swoich pasji przyszłym nauczycielom.
Tu też wiele energii poświęca na przygotowanie i wystawianie sztuk teatralnych – dramatów i komedii oraz inscenizacji utworów poetyckich. Na szkolnej scenie pojawiają się, podobnie jak wcześniej w Kołaczycach, „Śluby panieńskie”, a także obszerne fragmenty „Marii Stuart” Juliusza Słowackiego. W oparciu o pieśni warmińskie i poezje miejscowych twórców z Warmii i Mazur, Zientary Malewskiej i Michała Kajki, państwo Martowiczowie przygotowują ludowy obraz sceniczny w warmińskiej gwarze „Prządki warmińskie”. Adaptacja ta była wystawiana nie tylko w Lidzbarku Warmińskim, ale i w Olsztynie.
W roku 1968 niespodziewanie w rodzinę pani Stefanii uderza bardzo bolesny cios. W lipcu tego roku umiera nagle jej mąż. Od tego czasu całkowita odpowiedzialność za rodzinę i opieka nad niesprawną fizycznie siostrą spada całkowicie na jej barki. Będąc również od tego tragicznego dla niej roku na emeryturze, pracuje dopóki wystarcza jej sił. Do roku 1970 w Liceum Pedagogicznym, a po wygaśnięciu ostatnich klas tej szkoły w Liceum Ekonomicznym, wchodzącym w skład Zespołu Szkół Zawodowych i dorywczo w naszym Zespole.

Gmach Liceum Pedagogicznego w Lidzbarku Warmińskim (obecnie Zespół Szkół Zawodowych), w którym S. Martowicz najdłużej pracowala. Źródło: strona internetowa ZSZ
4. Lwowianka czy Warmianka?
Do końca życia była zafascynowana pięknem i bohaterską historią Lwowa – miasta swojej młodości. Później na Podkarpaciu też zostawiła dostrzegalną do dziś cząstkę samej siebie. Najdłużej przyszło jej żyć i pracować na Warmii.
Być może, jak nikt inny, przeżywała to, co wyrażała w strofach piewczyni piękna, ale i dramatu ziemi warmińskiej, Maria Zientara Malewska. Lwów i Podkarpacie, a potem Warmia, to były jej małe Ojczyzny, dla których żyjąc skromnie, ciężko pracowała i które kochała miłością romantyczną. Miłości tej można było się domyślać czasem z gestów i czytać z pedagogicznego zaangażowania. O patriotyzmie mówiła rzadko. On po prostu w niej był. a wyrażał się w heroicznej wprost pracy i przyjaznym stosunku do ludzi.

Wnętrze Opery Lwowskiej – miejsce niezapomnianych przeżyć Państwa Stefanii i Jana Martowiczów. Źródło: internet.
5. Trochę refleksji nie-polonisty o polonistce
Panią Profesor znałem w gruncie rzeczy mało. Dziś wiem o niej znacznie więcej niż za Jej życia. Raz tylko widziałem Ją wyraźnie zaskoczoną. Było to w październiku 1980 roku, gdy ogłoszono, że nagrodę Nobla z literatury otrzyma Czesław Miłosz. Nie mogła sobie w pierwszych godzinach wyobrazić, jak to możliwe, że ona, żyjąca na co dzień polską literaturą, może nie znać twórczości tego pisarza. Było Jej z tego powodu chyba nawet przykro. A sprawa była prosta. W kraju pisarz ten nie był wydawany, a na Zachód Pani Profesor przecież nie wyjeżdżała.
Kto dziś policzy, ilu ludziom pani Stefania przekazała umiejętność poprawnego posługiwania się językiem ojczystym, który tak bardzo umiłowała? Ilu osobom oddała cząstkę samej siebie, wpływając na kształtowanie ich umysłów? Czy w ogóle dałoby się to policzyć i zbadać? Jeżeli tak, to z bardzo dużym przybliżeniem i byłoby to bardzo trudne.
6. Ona żyła w życiu innych
W 1963 r. maturę w Liceum Pedagogicznym wraz z innymi 54 uczniami i uczennicami zdała Janka Kowalczyk (przyjęła potem po mężu nazwisko Muzyczuk) -dziewczynka z Kurpiowszczyzny. Podejmuje po maturze pracę jako nauczycielka języka polskiego w lidzbarskich szkołach podstawowych . Kończy zaocznie studia polonistyczne. W latach 1976 -1987 jest nauczycielką języka polskiego w naszej szkole. Przez większość tego czasu nadzorowałem jej pracę jako dyrektor. Jej praca dydaktyczno-wychowawcza bardzo przypominała mi poznaną nieco wcześniej pracę pani Stefanii Martowicz. Ten sam niezwykle przyjazny stosunek do młodzieży, podmiotowe traktowanie każdego ucznia, taka sama stała dbałość o kulturę języka, bardzo poważne traktowanie nauczycielskich obowiązków, a przy tym skromność i wysoka kultura osobista w kontaktach z każdym człowiekiem.
Czy to przypadek, że znacznie młodsza pani Janka tak bardzo przypominała w pracy swoją nauczycielkę panią Stefanię?
Ile uczennic i uczniów poszło w ślady pani Stefanii, poświęcając się ojczystemu słowu i wszczepiając miłość do ojczystego języka następnym pokoleniom? Ona być może to wiedziała. Z powodu swej wrodzonej skromności nie chwaliła się tym.
W czasie swojej pracy i nauczycielskiej i dyrektorskiej poznałem wielu wybitnych, a jednocześnie ofiarnych i bardzo skromnych nauczycieli. Byli tacy w naszej szkole i w innych szkołach naszego miasta, a także w znanych mi szkołach rolniczych naszego województwa. Zaliczam do nich również panią Stefanię. Na ogół było tak, że im kto więcej i ofiarniej pracował, tym mniej o tym mówił. I odwrotnie: egoizm nieudaczników łączył się butą, a porażki przykrywane były samochwalstwem, wysławiającym pod niebiosa rzekome sukcesy i oczerniającym innych, dla równowagi i lepszego efektu. Gdy taki pyszałek znajdzie się na stanowisku kierowniczym, może doprowadzić do częściowej lub całkowitej katastrofy w szkole.
7. Szpitalne lekcje
Dopiero kilka lat temu dowiedziałem się od absolwenta z 1981 roku, Leszka Bartołda, jak profesor Stafania Martowicz przygotowała go do matury podczas jego pobytu w szpitalu. Z własnej inicjatywy, nikomu o tym nie mówiąc i nie pobierając żadnego wynagrodzenia, regularnie odwiedzała go w szpitalu i przygotowywała do egzaminu. Co więcej, przynosiła nie tylko wiedzę, ale też smaczne i pożywne owoce. Nikomu też nie zwierzała się z tego, że podczas okupacji prowadziła tajne nauczanie. Uważała, zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku, że był to po prostu jej nauczycielski obowiązek. W czasie okupacji była już kobietą dojrzałą i w pełni sił. W roku 1981, gdy w szpitalnej sali przygotowywała ucznia do matury, była już starsza panią, mającą 72 lata. Sama też nie była zupełnie zdrowa. Co tu jeszcze dodać? Chyba tylko to, że Leszek po wyjściu ze szpitala przystąpił do egzaminu dojrzałości i zdał maturę z polskiego na ocenę dobrą. Pamiętam, bo jako dyrektor zatwierdzałem tę ocenę. A pamiętam dlatego, ze przy jego chorobie było to dla komisji, której przewodniczyłem, dużym zaskoczeniem.
8. „Non omnis moriar”
Mój ostatni oficjalny kontakt z Panią Profesor to Jej obecność na uroczystości zakończenia roku szkolnego 1984/85 . Odchodziłem wtedy na własną prośbę na emeryturę. Jej obecnością wśród ważnych i życzliwych mi osób czułem się szczególnie zaszczycony, tym bardziej, że od czterech lat już w szkole nie pracowała. Był to, jak się wkrótce okazało, także mój i jej ostatni udział w uroczystościach w naszej szkole. Nigdy więcej nie zostaliśmy zaproszeni, ani ona, ani ja (nie licząc spotkań z absolwentami, na które to absolwenci zapraszają swoich pedagogów).
Gdy dziś wpatruję się w Jej mądre i ciągle piękne oczy na starym zdjęciu, wydaje mi się, że pytają one słowami wieszcza:
„Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi
Iść… taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?
Być sternikiem duchami napełnionej łodzi,
I tak cicho odlecieć – jak duch, gdy odlata?”
A może pytają one wprost: dlaczego dziś w naszej Niepodległej tyle egoizmu, niesprawiedliwości, marnotrawstwa, bylejakości, „potępieńczych swarów”? Gdzie są ideały, dla których skromnie żyłam i ciężko pracowałam?.
Pani Stefania Martowicz odeszła 25 listopada 1996 roku. Pochowana jest na cmentarzu komunalnym w Lidzbarku Warmińskim. Żyje jednak w pamięci wielu uczniów ze wszystkich szkół, w których pracowała. Chcąc przedłużyć, a może i nieco ożywić tę pamięć, „popełniłem” to wspomnienie.
W sierpniu 2014 r. Apolinary Zapisek
Postcriptum: Moja córka humanistka
Moja córka Gabriela Żółtaniecka, która nieustannie plącze się po świecie i pracuje w zawodach, o których istnieniu nie wiedzieliśmy w czasach, gdy żyła Stefania Martowicz, jest pierwszym korektorem moich wspomnień. Poprawiając literówki w tym tekście, dopisała swoje wspomnienie o pani Profesor:
Zdawanie matury w stanie wojennym było wyjątkowym doświadczeniem. Nie tylko ze względu na małe możliwości świętowania, ograniczone godziną policyjną. Gdy widmo matury pojawiło się na horyzoncie, okazało się, że lata „karnawału Solidarności” odbiły się na naszym stanie edukacji. To były piękne czasy – każdy zajmował się tym, czym chciał, każdy czytał tylko to, co lubił. Nauczyciele we wszystkich szkołach byli zajęci ciekawszymi rzeczami, niż stan naszych umysłów, nikt nie sprawdzał, co wiemy i nikt tak naprawdę nie przejmował się tym, czy zdamy maturę i jak dostaniemy się na studia.
Zostawiona sama sobie, czytałam więc wyłącznie lektury, które mnie interesowały, generalnie nie tykałam niczego, co było napisane przed rokiem 1900. Boy, Przybyszewski, Kasprowicz, Tuwim, Słonimski, Przyboś, Apolinaire, Pawlikowska, Schulz, Baczyński i Czechowicz. Parę miesięcy przed maturą jednak okazało się, że mam braki, a raczej poważne braki. I tak trafiłam na korepetycje do Pani Profesor.
Pani Stefania odpytała mnie, co czytałam, a czego nie. Zaczęłyśmy nadrabiać braki, epoka po epoce, czytałam lektury, które udało mi się ominąć podczas mojej edukacji w lidzbarskim LO. Gdy doszłyśmy do romantyzmu, który wcześniej uważałam za marnowanie czasu i emocji, nie tylko przeczytałam, ale też zrozumiałam, zainspirowana i zmotywowana ogromną fascynacją pani Profesor Mickiewiczem.
Pasji dla romantyzmu wprawdzie wówczas nie podzielałam, ale nauczyłam się wszystkiego, co wykształcony Polak wiedzieć powinien, potrafię cytować do dziś. Za prawdziwą literaturę uważałam jednak Młodą Polskę i Dwudziestolecie. Pani profesor trochę się krzywiła na tę moją fascynację – i tak rozpoczęłyśmy przekonywanie siebie nawzajem, kto większym poetą był: Mickiewicz czy Tuwim. Ona pokazała mi, jak romantyczny jest romantyzm. Ja pokazałam jej, jak dekadencki był Kraków Boya i wyrafinowany smak poetów z ulicy Mazowieckiej.
Gdy doszłyśmy do pozytywizmu, pani profesor ponownie sprawdziła stan mojej wiedzy i poziom przeczytania lektur, ciężko westchnęła i powiedziała coś, czego chyba nikt by się nie spodziewał po przedwojennej polonistce. Powiedziała: „to ja ci opowiem”. I opowiedziała mi po kolei wszystkie nudziarstwa, których w ręku nie miałam ani wtedy, ani nigdy później: „Lalka”, „Nad Niemnem”, „Kamizelka”, „Katarynka” i „Nasza Szkapa” i co tam jeszcze było na liście.
Do Młodej Polski odnosiła się z rezerwą. Ale pożyczyła mi pamiętniki Marii Kasprowiczowej – szukam ich do dziś, aby ponownie przeczytać. Czytała ze mną Boya i razem ze mną śmiała się z mojego ulubionego cytatu: „Boże, dałeś mi talent, ale mały”. A potem przyznała się, że tuż przed wojną pracowała w szkole, w której wcześniej nauczycielem był Julian Przyboś i postanowiła, ze nie może być nauczycielką od niego gorszą.
Maturę zdałam. Na Uniwersytet Warszawski dostałam się, pisząc najlepszą pracę z polskiego na całym wydziale, bo trafił mi się temat o 20-leciu międzywojennym. Pisałam więc o Przybosiu, Tuwimie i Czechowiczu. A kiedy kilka lat później odwiedziłam panią Profesor, przyznała, że od czasu naszych lekcji inaczej patrzy na Młodą Polskę i Dwudziestolecie. Ja zaś przyznałam, że Romantyzm po tym, jak mi go pokazała, to absolutnie fascynująca epoka.
Nie zostałam polonistką. Ale całkiem nieźle żyję z tego, że umiem pisać. Do dziś opowiadam znajomym i dzieciom o polonistce, która kochała romantyzm i opowiedziała mi nudne lektury z pozytywizmu, żebym nie musiała ich czytać. Wszystkim takiej polonistki życzę.